Szczupła sylwetka – błogosławieństwo, czy przekleństwo genów?

Ostatnio na różnych blogach pojawiło się parę wątków na temat nadwagi i kwestii dziedziczenia otyłości. Więc może przypadek osobisty…

Czy ktoś pamięta jeden z odcinków „Bonda” i scenę, w której Hally Berry wychodzi z morza? W pomarańczowym kostiumie, z nożem u pasa? Jej sylwetka jest proporcjonalna, kobieca, szczupła, lecz nie wychudzona.

9d18696a38cbaafe116ec6c74230d376

Hally Berry to moja matka z młodości. Moja matka miała taką figurę, tak wyglądała. Dość długo. Potem proporcje jej ciała stopniowo się zmieniały (wiek, brak ćwiczeń), choć pozostała szczupłą osobą, mimo 80 lat. Moja matka nigdy nie miała tendencji do tycia.

Hally Berry to ja. Dostałam w genach niezłą sylwetką z talią węższą o 30 cm od bioder, niezłym biustem, proporcjonalnymi ramionami. Wszystkie ćwiczenia fizyczne, które wykonuję, wzmacniają tylko zapisane w genach proporcje, co zaskakuje nawet moją trenerkę – że nie przyrasta mi tam, gdzie nie powinno, a dobrze kształtuje się to, co pożądane 🙂 Więc nie muszę specjalnie walczyć o brazylijskie pośladki, czy pas mięśni na brzuchu. Choć, oczywiście, starość „materiału” w postaci liczącej -dzieści lat skóry, swoje robi.

Los sprawił, że w ramach odziedziczonej figury nie otrzymałam dłoni i stóp mojej matki. Moja mama ma wąskie dłonie, o niezwykle długich, szczupłych palcach, które mimo regularnej pracy w ogródku sprawiają wrażenie „nic nie robiących”. Jej stopy są bardzo wąskie, o arystokratycznym podbiciu.

Ja – w genowej wyprzedaży – otrzymałam szerokie, płaskie dłonie ojca i równie szerokie stopy, ukształtowane niczym płetwy (mój mąż się śmieje, że dzięki nim tak dobrze pływam). Ale nie powinnam narzekać – i tak zebrałam lepszą całość. Więc (teoretycznie) nie muszę – tak jak inne kobiety – zamartwiać się brakiem wcięcia w talii, czy za małym biustem.

I to by było tyle dobrego.

Bo w genowej ruletce dostałam coś jeszcze.  Coś wstrętnego, utrudniającego życie. Coś, co miał któryś z przodków. Uciążliwy bagaż – dużą skłonność do tycia.

Urodziłam się jako ponad 4-kilogramowe tłuste niemowlę, mimo że moja matka była tak chuda, że nawet lekarz na nią pokrzykiwał, co zamierza urodzić. Kolejne lata to papuśne dzieciństwo i dołki w każdym zakamarku ciała. Nie, nie byłam otyłym monstrum. Jednak zawsze ważyłam o parę kilogramów więcej od tych szczupłych, patykowatych dziewczynek z małymi tyłeczkami. Nigdy mnie nie przekarmiano, nie odznaczałam się też jakimś specjalnym łakomstwem. Po prostu byłam grubsza.

W okresie dojrzewania – w chwili wzrostu – schudłam, po czym przeżyłam przerażające doświadczenie w połowie liceum…

Wyjechałam ze znajomymi na miesiąc na żagle. Pogoda była wyjątkowo piękna, więc przez cały czas biegaliśmy w strojach kąpielowych, a wieczorem – w jakichś dresach, koszulach, luźnym byle czym. Jadłam tyle, co wszyscy. Kanapka na śniadanie, jakiś obiad, potem coś na kolację. Sporadycznie lody, owoce, coś słodkiego – na biwaku nie było dostępu do frykasów. Było dużo ruchu. A po powrocie: szok! Nie mogłam wbić się w dżinsy. Okazało się, że utyłam 10 kg! Tylko przez miesiąc.

Więc dieta. Ćwiczenia, ograniczenie jedzenia. Dość szybko ciało zaczęło wracać do normy, a po jakimś czasie wyglądało już całkiem nieźle, 53-55 kg. W tym okresie uświadomiłam sobie, że jestem zgrabniejsza od koleżanek, a pożyczając obcisłą, dopasowaną jak ulał sukienkę sylwestrową matki z jej młodych lat skonstatowałam, czyim genom to zawdzięczam.

Trzymałam reżim w jedzeniu. Co jakiś czas eksperymentowałam. I ku mojemu zaskoczeniu widziałam, że wystarczy parę dni, podczas których jem tyle, co inni, a kilogramy lecą w górę. Jak oszalałe. Przytyć trzy kilo w cztery-pięć dni, góra tydzień, to dla mnie pestka. Po prostu nie mogłam jeść tak jak inni. Żadnych dwudaniowych obiadów, ciast, ani późnych kolacji.

Trzymałam sylwetkę przez kilkanaście lat. Kiedy w ciąży musiałam jeść więcej, utyłam (dołączyła do tego gestoza). Doszłam więc do wniosku, że skoro już (po urodzeniu dziecka) ważę te 62 kg, to może niech tak zostanie, przynajmniej zakończę ten uciążliwy, żywieniowy reżim. I co? Znowu waga rosła. 63, 64…

Pomyślałam więc, że pilnowanie kalorii to już moja karma… Muszę je kontrolować, niezależnie od widzimisię.  Jeśli chcę pozostać grubsza, to i tak powinnam brać je pod uwagę, żeby nie przytyć. Schudnę i tak będę je kontrolować. Więc – skoro i tak mam pilnować kalorii – to lepiej wrócić do swoich 53-56 kg. I wróciłam.

Zaryzykowałam jeszcze jedno doświadczenie, parę lat temu. Masa pracy, zero ruchu. Przymusowy, wielogodzinny wysiłek umysłowy, za to jem zgodnie z tabelami dietetycznymi (przewidzianymi dla podobnych do mnie wiekiem, masą i zapotrzebowaniem energetycznym). Pierwsze trzy kilo ekstra to był moment. A potem stopniowo – kolejny, kolejny, kolejny kilogram. Stop. Wróciłam do swoich reżimów i 55 kg.

I tak jest do dziś. Jednak – ciągle muszę się pilnować. Nie mogę jeść normalnych obiadów, ani późnych, ciepłych kolacji. Nie mogę w restauracji wchłaniać tyle, co inni. Nie dla mnie są torty, ciasta, smażenina. Nie wiem jak smakuje karkówka. Zjadłam dziś pół czekolady, więc obiadu nie będzie (na szczęście i tak go nikt nie zrobił).

Z jednej strony mam dobrze, bo sport, który regularnie uprawiam, tylko poprawia walory mojej sylwetki. Z drugiej strony – ten wieczny reżim…

Coś za coś. Nadal pasuje na mnie suknia ślubna, którą dzieścia lat temu miałam na sobie. I nadal wchodzę w licealne dżinsy (te z okresu chudego).

Więc szlag mnie po prostu trafia, gdy ktoś stwierdza, że z przemianą materii nie wygrasz, a otyłość jest genetycznie przesądzona. Poza nielicznymi, promilowymi wyjątkami (zespołami wad wrodzonych, którym towarzyszy również upośledzenie umysłowe) nie jest.

ISR_1553

 

54 komentarze

  1. Sama piszesz: „Bo w genowej ruletce dostałam coś jeszcze. Coś wstrętnego, utrudniającego życie. Coś, co miał któryś z przodków. Uciążliwy bagaż – dużą skłonność do tycia.” Katujesz się, żeby nie utyć. Dobrze, że możesz się tak katować, a jeśli z jakichś powodów, choćby banalna choroba serca, nie będziesz mogła i utyjesz, to jak się będziesz czuła, gdy ktoś Ci powie: „to Twoja wina i zaniedbanie, a nie żadne geny”?

    Wiesz, to dla mnie bardzo drażliwy temat, jak pewnie zauważyłaś :), bo dotyczy mojego syna i ogromnego poczucia winy, że, pod presją norm i lekarzy, mogłam na zawsze go „uszkodzić”. Nie mogę sobie wybaczyć, że tak bardzo ich słuchałam.

    Polubienie

    • Tak, dostałam uciążliwy bagaż: skłonność do tycia, ale jest to skłonność, a nie wyrok 🙂
      Nie katuję się 🙂 Lubię wino i mogłabym je wypijać w nieskończonych ilościach, sączyć od rana do wieczora, ale powstrzymuję się, bo nie chcę zostać alkoholiczką. Czy się katuję? Lubię strategiczne gry komputerowe i mogłabym na dobę lub dwie przy nich ugrzęznąć, ale narzucam sobie ograniczenie, bo chcę zarabiać. Czy się katuję? I kocham książki, podróże i brylanty. Jednak nie przeznaczam na nie wszystkich oszczędności…
      Ograniczenia wynikające z wyboru to nie katusze 🙂
      A aktywność fizyczną lubię niezmiernie. To też mój wybór, bo mam taki temperament, że lubię wysiłek. Oraz ten kop endorfin 🙂
      I wiesz, przykro mi, że na moim blogu oceniasz mnie tak ostro. Poczucie winy na tle syna tego nie usprawiedliwia, bo ja z Twoją historią i decyzjami życiowymi naprawdę nie mam nic wspólnego…
      P.S. A jak ktoś mi powie, że roztycie się, to moja wina, to mu uwierzę. Tycie nie bierze się z powietrza, ale z nadmiaru dostarczanych kalorii. Chyba, że ktoś ma jedną z naprawdę rzadko występujących chorób.

      Polubienie

  2. Jeszcze 5-6 lat temu mogłam robić wszystko, o czym piszesz. I wracałam do normy. Od jakiegoś czasu, jeśli nie zjem, lub zjem za mało, poziom cukru wali w rejony totalnie zakazane i zwyczajnie mdleję. Nie, nie mam cukrzycy, taka uroda wieku. Nie mogę iśc na siłownię, bo mdleję, to samo rower i bieganie. Jestem leniwa? przecież są inne sporty. Nie trawię laktozy, więc odpadają jogurty, serki, twarożki i inne takie. Owszem, tycie bierze się z nadmiaru kalorii, to oczywiste, ale ograniczanie ich nie zawsze jest rozwiązaniem. Szkoda, swoją drogą.

    Polubienie

    • Szkoda… Też nie trawię laktozy, a raczej – za szybko ją trawię 😦
      A mając na myśli ograniczanie kalorii, nie mówię o głodówce, ale o dostosowaniu owych kalorii do realnych potrzeb organizmu. Przecież kalorie to nic innego jak energia służąca utrzymaniu naszego ciała przy życiu, dostarczeniu „paliwa” dla funkcjonowania jego różnych systemów.
      Natomiast – nie wiem, czy z wiekiem wszystko się totalnie rozregulowuje. Pewnie u niektórych jest tak jak u Ciebie, że cukry szaleją, ale u innych… Nie do końca wierzę w epidemię otyłości.

      Polubienie

  3. Zgadzam się z tym co napisałaś – tycie bierze się z nadmiaru kalorii. Tu uprzedzam komentarze tych, którzy tyją z powodu choroby, bo to rzadkość. Jedyna recepta na schudnięcie i utrzymanie wagi to więcej ruchu niż jedzenia. Organizm sam nie spali nadmiaru kalorii, trzeba mu w tym pomóc ćwiczeniami mięśni. Aktualnie mam wagę w normie, biorąc pod uwagę mój wzrost – 173 cm. Do tego dużo się ruszam – dwa razy w tygodniu godzina fitnessu i dwie godziny dziennie jazdy na rowerze. W życiu nie ma niczego za darmo, trzeba po prostu dbać o siebie.

    Polubienie

      • Trzeba dbać o formę zwłaszcza po 40-stce, bo wtedy zwalnia przemiana materii. Dodam, że ćwiczenia nie są tylko po to, żeby schudnąć, ale głównie dla zdrowia. Człowiek aktywny fizycznie na starość jest bardziej sprawny niż ten, który siedzi z pilotem przed tv.

        Polubienie

        • Ja też ćwiczę nie tyle z powodu potrzeby odchudzania, ale dlatego, że dostarcza mi to dużo przyjemności. Lubię fitness, jogę, rower, zimą – łyżwy hokejowe. A „rzeźba” to miły, efekt uboczny :). A z tą sprawnością na starość masz rację – mam porównanie w rodzinie.

          Polubienie

  4. To ja byłam tym dziecięciem z chudym tyłkiem. Zawsze byłam chuda (zdawałoby się po tacie), aż tu nagle przyszedł czas na tabletki antykoncepcyjne, które miały pomóc z przeciągającym się trądzikiem i uregulować mi cykl. I się skończyło. Teraz muszę pilnować co pochłaniam, w jakich ilościach i kiedy. Unikać glukozy i w ogóle kombinować. A nigdy nie musiałam – i przyzwyczaj się tu kobieto… No, ale ćwiczę. Wrócę do mojego 55, choć lekarz twierdzi, że 58 byłoby idealnie. Co ona tam wie… xD 😛
    Pozdrawiam i podziwiam samodyscyplinę 😉

    Polubienie

    • Witaj, sama nie wiem, która z nas ma gorzej… Trudno jest zmieniać nawyki, gdy człowiek całe życie miał wolność w zakresie jedzenia. Ale trzymam kciuki 🙂 A samodyscyplina to też kwestia nawyku.

      Polubienie

  5. Normy i tabelki nie zawsze mówią prawdę, ludzie bywają tak różni, tak różną mają przemianę materii i budowę, że nawet trudno porównywać dwie osoby w podobnym wieku.
    Ja niestety też odziedziczyłam skłonność do tycia i właściwie całe dorosłe życie jestem na diecie, chociaż to złe słowo – uważam po prostu co jem, ale mam jednocześnie szczęście, bo nie lubię tego, co najbardziej tuczy, a problemy z jelitem wykluczyły te inne tuczące potrawy.
    Uważam jednak za niesprawiedliwe, że jedni mogą jeść wszystko w nieograniczonych ilościach, a znam takich, a inni muszą całe życie uważać. Zamiłowania do sportów nie mam, poza spacerami i rowerem nie przemęczam sie zbytnio, bo kręgosłup na to nie pozwala. Nie wiem tez, co przyniesie mi w darze menopauza, bo widziałam, co zmiany hormonalne robią z ciałem kobiety…a leki tego nie ułatwiają 😦

    Polubienie

    • Menopauza… zapomniałam, że to zjawisko istnieje 😦
      „Uważam co jem” – to ładne określenie 🙂
      A z tą niesprawiedliwością to też bywa różnie. Znałam takich, którzy mogli jeść, ile chcieli, a potem im metabolizm zwolnił i się zaczęło… Nawet nie byli przyzwyczajeni, żeby o jakichś ograniczeniach myśleć.
      A inna moja koleżanka z gatunku „wchłaniająca”, parę razy wyraziła zazdrość widząc, że jem około jedną czwartą tego, co ona – u niej w domu bardzo dużo pieniędzy idzie na jedzenie… Więc w sumie – każdy kij ma dwa końce 😉

      Polubienie

      • Czasami trzeba być rozsądnym, więc wzięłam sobie do serca (czy to się nie wyklucza?) takie oto zdanie: czwarty kawałek sernika smakuje dokładnie tak samo, jak pierwszy…
        Nie potrafię tego zastosować do chleba i makaronu, mogę jeść codziennie w każdej ilości 😉

        Polubienie

  6. U mnie huśtawka z wagą się zaczęła 5 lat temu po śmierci Mamy. Stres spowodowany jej chorobą a potem śmiercią zrobił ze mnie szkielet mimo ze wcześniej przy swoich 164 cm ważyłam 58 kg i było mi z tym dobrze. Teraz zafundowałam sobie dodatkowe 5 kilo i nie mogę cholerstwa zgubić mimo diety , ograniczenia w jedzeniu i dużej ilości jazdy na rowerze i trochę gimnastyki 😦 . Teraz z powodu dysku moja aktywność jest znowu bardzo ograniczona. Mam nadzieje że kolejne kilogramy nie dopadna mnie 😦 .

    Polubienie

    • Czasami huśtawki wagi wiążą się z przeżyciami emocjonalnymi 😦 Szkoda, że Natura obraca się przeciwko nam w chwili stresu.
      Może te 5 kg więcej jakoś się rozpłynie? I kolejne kilogramy dopadną kogoś innego?
      P.S. Też mam 164 cm wzrostu.

      Polubienie

  7. Ech i gdzie tu sprawiedliwość. Ja z kolei chciałabym przytyć i z powodów takich, a nie innych niestety jest to nieosiągalne. Chorób mam tyle, że każda z nich wiąże się z inną dietą, wykluczając się na wzajem. Tak na prawdę to pozostawałoby mi tylko picie wody, chociaż nie wiem, czy to przypadkiem też by mi nie zaszkodziło. Teraz jem w zasadzie wszystko, ale nie na raz, tylko tak po trochę i od czasu do czasu 🙂
    Ciebie podziwiam za samozaparcie, upartość, a przede wszystkim silną wolę, bo ja lubię jeść i myślę, że nie potrafiłabym sobie odmówić tych wszystkich frykasów 🙂

    Z tyciem to bywa różnie zwłaszcza w przypadku dzieci. Nasz syn ma niestety tendencję do szybkiego przybierania na wadze. Jest to faktycznie genetyczne. W rodzinie męża głównie mężczyźni mieli problemy z nadwagą. Jednak istotnym faktem jest właśnie brak diety. Co z tego, że ja dbałam i pilnowałam by syn nie utył za bardzo, jak moi teściowie za moimi plecami opychali go łakociami, mówiąc do mnie przy synu; „jaka ta mamusia niedobra, bo nie da Ci czekolady,ciastek, czy cukierków”. No po prostu żenada. Swoją córkę (siostrę męża) tak rozpaśli, że teraz dziewczyna wygląda jak monstrum i za nic już tego nie zgubi. Teraz faktycznie się stara i trzyma dietę. Chodzi do dietetyczki, robi badania modyfikuje dietę, ale do niedawna jadła chipsy i popijała Colą.

    Powodzenia i wytrwałości w utrzymaniu takiej fajnej figurki, o której piszesz 😉

    Polubienie

    • No, tak, już z tą niesprawiedliwością tak jest…
      Mój syn również ma tendencje do przybierania na wadze (co było widoczne już w niemowlęctwie!), ale go zawsze pilnowałam. Pakowaliśmy w niego dużo warzyw, sałatek i surówek, żeby nie głodował 🙂 Poza tym w naszym domu generalnie jest mało jedzenia. Oczywiście, parę dni u dziadków zmieniało wszystko… Teraz jako nastolatek jest szczupły i umięśniony (bo ćwiczy), jednak je jedną trzecią tego, co jego koledzy. Jest wszystkożerny, ale przyzwyczajony do samokontroli… i nie je słodyczy.
      A fajność figurki to nie moja zasługa, tylko geny mamusi 🙂

      Polubienie

      • Geny genami, ale to też Twoja zasługa, bo się dzielnie pilnujesz żeby się nie objadać 🙂 Nasz syn niestety kompletnie nie dba o to co je i ile. Jak w domu jest mniej jedzenia, to idzie na miasto i tam się objada tym knajpowym jedzeniem. Najchętniej by jadł na okrągło kotlety z indyka, sushi, łososia, jakieś wymyślne potrawy, a mi się już nie bardzo chce stać godzinami nad garami, a potem się okazuje, że i tak synal zjadł na mieście. Umięśniony jest, bo chodził na siłownię. Teraz nie ma czasu, bo pracuje, ale, że jest kurierem, to trochę ma tak jakby ćwiczył 🙂

        Polubienie

          • No powiem Ci, że z tego co mówi to lepsza ta praca niż siłownia. Podobno za miesiąc schudł 10 kg. Nie do uwierzenia, ale jeść nie ma czasu, nie pakuje w siebie tych wszystkich śmieci i dużo biega 🙂 Tak, że tego, jak sie chce schudnąć to trzeba zostać kurierem 🙂

            Polubienie

  8. Wydaje się, że nawet w kwestii tycia – o ile nie włączą się jakieś choróbska – po połowie rządzą stare prawa wpływu genów i środowiska. Czytam komentarze pod Twoim postem i ze wszystkimi się zgadzam. Może więc tylko bym dodał, że olbrzymie znaczenie ma nasz najbliższy towarzysz/ka życia. Moja żona od dziesiątków lat zachowuje tę samą figurę (172 cm, 45-48 kg), pożerając przy tym nieprawdopodobne ilości smażonek, gofrów, czekolad, itp. Ja przy niej walczę o zachowanie linii. Nie mam skłonności do tycia, ale jak wyrobić, gdy żona zamawia podwójnego schabowego z bigosem, przetrąca to deserami, i finiszuje tortem, a ja – siedząc obok! – posuwam skromniutką porcję chudego łososia/indyka, zapijając to wodą niegazowaną. W tych warunkach przyjąłem jedyną możliwą i skuteczną dietę, to jest „MŻ”, czyli mniej żreć. Od kilku lat jem wszystko to co żona, ale w ilości 1/5 – 1/7 i jest prawie O.K. Prawie, bo niestety wytężona praca umysłowa też potrzebuje kalorii. No i co tu robić? 😉

    Polubienie

      • Kiedyś, gdy nie było jeszcze telefonów komórkowych, żona (nb. pracownik sł. zdrowia) miała wypadek drogowy, nic poważnego, ale było podejrzenie wstrząsu mózgu, więc znalazła się w szpitalu w Gdańsku. Oczywiście w ciągu paru godzin dotarłem do Gdańska ze stosownymi dokumentami, i dowiedziałem się, że żona to ta „sympatyczna skrajnie wyniszczona” pacjentka. To nie jest skrajność tylko genetyczne zaburzenia przewodu pokarmowego. Nie ma to znaczenia dla jej stanu zdrowia, no i w sumie jest dość miłe, bo z daleka sylwetka nastolatki, ćwiczyła gimnastykę artystyczną.

        Polubienie

  9. Znam małżeństwo, gdzie mąż cały czas na diecie (nie wolno mu cukrów, mięsa, wielu warzyw, alkoholu), więc cierpienie ma wypisane na twarzy. Żona je wszystko bez konsekwencji, czyli sprawiedliwości w jedzeniu też nie ma. Nie mówimy tu tylko o jedzących ponad miarę, ale o zwyczajnych ludziach, którzy codziennie muszą odmawiać sobie wszystkiego, liczyć kalorie i codziennie siebie torturować. Tak też bywa. Wiadomo, że jedzenie też odbywa się w mózgu. Ja każdy stres zajadam. Taka walka z wiatrakami.
    Serdeczności zasyłam.

    Polubienie

    • Ważna uwaga, że jedzenie odbywa się w mózgu, a ściślej mówiąc w podwzgórzu 🙂 Gdyby mediatory kontroli homeostazy energetycznej „działały” zawsze prawidłowo, nie byłoby otyłości – tej powszechnej (nie warunkowanej ciężkimi zespołami genetycznymi)

      Polubienie

  10. Całe życie cieszyłam się niedowagą i tym, że mogłam jeść wszystko (szczęśliwie nie przepadam za słodyczami) – po czym nagle pękł mityczny 35. rok życia i upss, dżinsy jakby ciasne… Skończyła się błoga beztroska ☺ Ale ostrego reżimu absolutnie bym sobie nie narzuciła – pewne ograniczenia tak, wieczna dieta nie. Wrodzony hedonizm by mi nie pozwolił.

    Polubienie

    • Oj, to opowiem Ci historię o hedonizmie 🙂 Od kilkunastu lat mam znajomą, z którą łączy mnie sfera zawodowa. Do 30-tki to był chudzielec, niesłusznie podejrzewany o anoreksję. Po 30-tce metabolizm jej zwolnił i zaczęła wyglądać apetycznie i normalnie. Naśmiewała się ze mnie, ciągle twierdząc, że jej hedonizm nie pozwala się ograniczać. Finał jest taki, że teraz po 40-tce waży prawie 100 kg. Powłóczy jedną nogą, bo gdy przekroczyła 80 kg, wypadł jej dysk. Nadal gloryfikuje swoją radość życia. Tylko czemu zawsze ubiera się w luźne, czarne szaty i poncha? Dlaczego podczas największego upału chodzi pozasłaniana chustami? Od kilkunastu lat nie odwiedziła plaży… A na FB nie ma aktualnego zdjęcia, tylko to sprzed 50 kg…
      Ograniczenia, reżim, dieta – jak to zwał, tak to zwał. Jak ktoś ma tendencje do tycia, to albo uważa, albo tyje. Problem leży, niestety, w tym, że 3 kg zrzucić łatwo, a 30 – już trudno. Pozdrowienia 🙂

      Polubienie

      • Owszem, ale nie chodzi mi o sytuacje skrajne i sądzę, że podobny casus mi nie grozi – poza dyskopatią, z którą bawię się regularnie od wielu lat 😉
        Sądzę, że jest wiele pomiędzy żelaznym reżimem a totalną rozpustą, i zamiłowanie do ziemskich przyjemności nie musi oznaczać, że człowiek w nich się zatraci. Bywają takie przypadki, jasne, trzeba pamiętać, że przyjemności – zwłaszcza te cielesne – mają swoją cenę na ogół, ale da się wypośrodkować i moim zdaniem tak jest najzdrowiej.

        Polubienie

        • Zawsze jest wiele opcji między dwiema skrajnościami… 🙂 Myślę też, że i definicja skrajności u każdego bywa inna.
          Ja czasami mam problem z „pośrodkowaniem” – nie umiem zjeść jednego paska czekolady, muszę pożreć całą. Inaczej widok tej pozostawionej czekolady bardzo mnie męczy, bo ona wręcz mnie woła… Więc albo szukam partnera, który w równym czasie pochłonie połowę, albo, niestety, lepiej jest czekolady nie mieć w ogóle.
          Pozdrowienia 🙂

          Polubienie

  11. Przytoczę jeszcze najnowsze statystyki, które nie są optymistyczne. W Polsce 60% ludzi jest otyłych (w tym dzieci), pod względem otyłości w Europie jesteśmy na drugim miejscu po Anglikach. Niestety to potwierdza się w tym, co widzę na ulicach.

    Polubienie

  12. Całkiem jakbyś pisała o mnie 🙂 Ja sobie trochę reżimu popuściłam, ale i tak muszę pilnować, bo pączkuję w zastraszającym tempie. Ale proporcji może mi pozazdrościć niejedna kobitka.

    Polubienie

  13. A ja bym do tego jeszcze zbadała poziom hormonów tarczycy. Przy nadczynności pięknie i szybko się chudnie – nie robiąc kompletnie nic i jedząc wszystko, a wystarczy lekka niedoczynność i tyje się z wdychanego powietrza. Wystarczy wyrównać poziom hormonów. Ja ciągle o tarczycy, bo sama zmagam się z nią od pięciu lat i wiem , co potrafi. Pozdrawiam,

    Polubienie

  14. Hmmm…, wiele zależy od silnej woli i od postawienia sobie priorytetów, lecz sądzę, że z każdym nałogiem ciężko jest zerwać. A obżarstwo jest nałogiem. I w takim wypadku sama siła woli nie wystarczy. Znam jedną osobę, która zachowuje podobny reżim do twojego, ale tylko jedną osobę…

    Polubienie

  15. Mi ostatnio metabolizm trochę zwolnił, więc ruszyłam w biegi. Trochę mniej jem, trochę więcej ruszam. W efekcie czuję się lepiej, niż kiedy mój metabolizm szalał, ale nie czułam potrzeby ruszania się. Jak widać u każdej osoby ten moment przychodzi w innym momencie i samemu trzeba podjąć decyzję, czy chcemy przemyśleć dietę, czy może dalej wszystko pochłaniać i dać ciału zwiększyć masę.

    Polubienie

  16. wciąż mieszczę się w swoje ciuchy sprzed lat, zaraz po porodzie (po porodach) wskoczyłam w ulubione levisy. natura obdarzyła mnie szczupłą sylwetką ze skłonnością do niedowagi. wiem, że z upływem lat to może się zmienić ale póki co cieszę się brakiem ograniczeń w jedzeniu ulubionej czekolady gorzkiej z całymi orzechami laskowymi. mąż również należał do tych, którym jeszcze przez wiele lat nie groziłby nadmiar mięśnia piwnego. podobnie synowie należa do szczupłych, więc póki co nie muszą uważać na chipsy i tym podobne przekąski i chociaż nikt im tego nie broni to jednak cenią sobie nawyki żywieniowe, które im wpajam (wyniesione z domu rodzinnego) czyli dużo jarzyn, owoców, jeśli cukier to brązowy, jeśli sok to tylko własnoręcznie wyciskany, bez słodzików i cukru, itp.

    Polubienie

Dodaj komentarz